Default welcome msg!

Afryka dzika, czyli Absa cape epic oczami amatora...

Absa Cape Epic - etapowka widywana w prasie rowerowej i w Internecie, namaszczona kultowoscia z uwagi na swój stopień trudności wszelakiej.


Afryka dzika, czyli Absa cape epic oczami amatora...

Epicka, piękna, niedostępna... Tak właśnie myślałem do momentu, kiedy mój kolega rzucił pewnego razu: "pojedziesz ze mna?" Wyrwało mnie “z butów”, ponieważ wiedziałem, że nie żartuje…

Lifetime adventure
     To co zaproponował Darek wydawało mi się nierealne, a obezwładniające uczucie podniecenia nie dało mi usnąć tamtego wieczoru. Trochę czasu zajęło mi podjęcie decyzji, ale na końcu stwierdziłem, że do zrobienia jest kolarski projekt życia i wchodzę w to. Niedługo potem, w dzień po zakończeniu Absa Cape Epic 2015, przed 14.00 czasu polskiego siedzieliśmy wpatrzeni w monitory, każdy w swój, w oczekiwaniu na godzinę "zero". Cape Epic nie jest prosty, od początku do końca. Early Bird - zapisy on-line ruszają o 14.00 czasu polskiego, w dzień po zakończeniu wyścigu. Stawka jest wysoka, na 600 dwuosobowych wejściówek polują entuzjaści kolarskich przygód z całego świata. Na kilka sekund przed 14tą adrenalina rozsadzała nam głowy, chwilę później szaleńcze klikanie w link na oficjalnej stronie internetowej wyścigu i... udaje się! Zarówno mnie, jak i Darkowi. Ogarnia nas euforia! Jak się okazuje zapisy do wyczerpania miejsc trwały 27 sekund. Niecałe pół minuty wystarczyło, żeby wypełnić listę startową wyścigu! Jako, że właściciel wejściówki może zaprosić do swojego teamu drugą osobę, postanowiliśmy, że podzielimy się drugą wejściówką. Szybki wpis na Facebook i...ulżyło mi. Są inni ludzie, równie szaleni jak my :-) Na wiadomość szybko zareagował Maciek i jeszcze tego samego dnia wiedzieliśmy, że z Polski na koniec świata leci co najmniej cztery osoby. Zapisy to dopiero początek. W ciągu 48 godzin należało dokonać przelewu zawrotnej opłaty startowej, więc jeszcze chwila wahania nad zatwierdzeniem przelewu w internecie i pierwsze formalności mieliśmy za sobą.

GALERIA

     Rok do startu – czy to dużo czasu? Jak się okazało rok upłynął bardzo szybko. Oczywiście w tzw. międzyczasie każdą wolną chwilę wypełniały treningi oraz planowanie logistyki związanej z wyścigiem, wybór roweru itp. Dodatkowo w moim przypadku na początku grudnia ubr. na świat przyszedł mój pierworodny syn i dosłownie wywrócił mój świat do góry nogami. Kto ma na koncie doświadczenia związane z narodzinami potomka ten wie, o czym piszę. Udało mi się ochłonąć i dzięki anielskiej cierpliwości mojej kochanej żony – w miarę możliwości wrócić do treningów i przygotowań.
     Dzień wylotu do Republiki Południowej Afryki przyszedł szybciej niż się spodziewałem. Ani się obejrzałem, a razem z kolegami siedzieliśmy w samolocie podróżując w kierunku przygody życia…

Cape Town.
    Przepięknie zlokalizowane miasto, gęsto zaludnione, położone nad zimnym Oceanem Atlantyckim, na jednym z krańców świata. Dotarliśmy tam w środę 9 marca późnym wieczorem. Pierwsze zaskoczenie – wiatr. Silny i nad samym oceanem – lodowaty. Zapytana na jednym z naszych treningów, lokalna biegaczka oświadczyła, że nie wieje tylko kilka dni w roku… Paradoksalnie początkowo uciążliwy wiatr stał się naszym sprzymierzeńcem w aklimatyzacji i genialnie kompensował wysokie temperatury.
Korzystaliśmy z pakietu aklimatyzacyjnego oferowanego przez organizatora. Przyjemny hotel z genialną kuchnią, w którym zorganizowano punkt informacyjny dla zawodników, na miejscu działał również w pełni wyposażony w części i akcesoria serwis rowerowy, który miał reagować w przypadku niespodzianek ze sprzętem. W ramach aklimatyzacji, miejscowi riderzy zabrali nas na przeszło 3-godzinną, żwawą przejażdżkę, pokazując najlepsze traile Table Mountain National Park’u. Góra Stołowa to najbardziej charakterystyczny element krajobrazu Kapsztadu. Ze szczytu wzniesienia wyglądającego jak góra z precyzyjnie odciętym wierzchołkiem rozciąga się oszałamiający widok.  Z jednej strony malownicze miasto, z drugiej ciemnogranatowy, zimny Atlantyk, a w oddali ciepła zatoka i winnice. Szumiało nam w głowach, dosłownie.
     Powoli wdrażaliśmy się w warunki panujące na terenach, gdzie miał byc rozgrywany wyścig. Cape Epic to nie tylko sport, ale również integracja z ludźmi o tych samych zainteresowaniach. Organizator zaprosił nas na dwie oficjalne kolacje, w tym jedną pod hasłem “Around The World”, na której poza doskonałym, lokalnym jedzeniem, prezentowano teamy z całego świata. Z ciekawostek – drugą po lakalesach, co do liczebności na wyścigu narodowością byli Norwegowie. Ze Skandynawii przybyło na Epic aż 55 teamów!
     Na dwa dni przed startem prologu wyścigu odebraliśmy też pakiety startowe, których głównymi składnikami były opaska na nadgarstek dająca swobodę poruszania się po obozie wyścigu, a także solidna torba podróżna, która miała stać się naszym nieodłącznym ekwipunkiem na kolejne 8 dni.
  Aklimatyzacja przebiegła szybko i przyjemnie. W wyższej temperaturze mój organizm bardzo dobrze wkręcał się na obroty, nie mogłem doczekać się wyścigu!

GALERIA PO PRAWEJ STRONIE

8 days of courage…
    Jestem entuzjastą jazdy na rowerze, może nawet odważnie napiszę, że jestem entuzjastą kolarstwa. Wszelkich odmian. Jazda na rowerze sprawia mi niekłamaną przyjemność, pozwala zapomnieć o stresie związanym z codzienną pracą i oderwać się od rzeczywistości na godzinę lub nawet kilka godzin. W ciągu tego świętego dla mnie czasu jestem tylko ja i trasa, ktorą pokonuję. Sam lub w towarzystwie znajomych. Katharsis.
​Velo-katharsis.
      Wyobraźcie sobie czynność, którą bardzo lubicie wykonywać i która sprawia Wam wielką przyjemność. Na przykład gotowanie. Macie genialnie wyposażoną kuchnię, z wielkim panoramicznym oknem. Robicie to co lubicie, powstaje kulinarny majstersztyk na kolację, na którą zaprosiliście swoich najlepszych znajomych. Jesteście pewni swoich umiejętności i macie świadomość, że spotkanie ze znajomymi wypadnie rewelacyjnie. A dodatkowo przez wielkie okno podziwiacie genialny górski krajobraz. Czujecie to?
      Taki właśnie jest Cape Epic. Dla kogoś, kto tak jak ja często oddaje się rowerowym uciechom jest pożywką dla zmysłów na najwyższym poziomie. Epic jest sprawdzianem dla ciała, ducha, dla sprzętu i umiejętności radzenia sobie w trudnych sytuacjach.

GALERIA PO PRAWEJ STRONIE

2016 Cape Epic Route
     Na 2016 rok trasa wyścigu uległa modyfikacjom względem poprzednich edycji. Dystans został znacznie skrócony, przy jednoczesnym zachowaniu przewyższeń oraz wzbogaceniu każdego etapu o znacznie większą ilość odcinków technicznych. Cyferki? Bardzo proszę: 8 dni, 647 km, 14960 m przewyższenia, 1200 uczestników, trochę ponad 100 km odcinków (bardzo) technicznych, czyli mega "wyrypu" lub przygotowanych tras z bandami i pump trackami. Nie licząc prologu średnio 90 km na etap.

Epic Ride
     Wyścig jest trudny. Decydując się na jego przejechanie każdy stawia sobie własne cele. Dla nas głównym celem było jego ukończenie i w miarę możliwości pościganie się.
Już prolog pokazał, że wyzwaniem będzie jego ukończenie. Trasa interwałowa, ale niezbyt trudna technicznie (chyba, że ktoś nie potrafi jeżdzić po bandach) pokazała, że organizm Darka - mojego teammate’a, strawiony zapaleniem oskrzeli i swieżo zakończoną kuracja antybiotykową nie wkręci się na obroty na przewidywanym poziomie. Ja czułem się wyjątkowo silny, ale to “team race”, więc robiłem wszystko, żeby ułatwić partnerowi jazdę. Prolog to “tylko” 26 km i 700 m przewyższenia, więc dał poczuć pieczenie łydek, ale na znośnym poziomie. Natomiast 1 etap pokazał już prawdziwe oblicze Epica. Przeszło 100 km w prawdziwym terenie i wysoka temperatura spowodowały, że jazda na rowerze nabrała nowego wymiaru. Darek zlekceważył wskazania termometra (miejscami 45 st. Celsjusza), popełnił kilka błędów w nawodnieniu oraz chłodzeniu, o które było łatwo w tak ciężkich warunkach, co finalnie poskutkowało przegrzaniem organizmu i wielką “bombą”. Na szczęście udało się dotoczyć do bufetu, gdzie obsługa wiedziała co robić. Trzy wielkie wiadra z chłodną wodą na całe ciało przywróciły go do życia do tego stopnia, że mógł ukończyć rywalizację – tego dnia z samym sobą. Wieczorem wystąpiły typowe objawy przegrzania z wysoką gorączką na czele. Na szczęście lekarze z obozowego szpitala skutecznie poskładali go do kupy. Kroplówka i paracetamol postawiły Darka na nogi, a tamtego wieczoru obozowy szpital był pełen tego typu przypadków. Wiedzieliśmy już, że nieprzyjazny dla Europejczyków ląd nie da się okiełznać tak łatwo jak nam się pierwotnie wydawało...
       Bardzo miły akcent z prologu - zaraz po przekroczeniu mety podszedł do nas Pan Wiesław (tu serdeczne pozdrowienia, bo wiem, że na pewno przeczyta tą relację), który jak sam powiedział mieszka w Kapsztadzie od wielu lat. Wiedział on, że będziemy brać udział w Epicu oraz dokładnie, jak będziemy wyglądać - siła Facebooka :) Było to niesamowicie miłe, a możliwość zamienić parę zdań po polsku - bardzo budujące. Pan Wiesław również dopingował nas, śledził nasze postępy oraz podtrzymywał na duchu w przypadku trudności. Po każdym etapie czekała na nas naładowana energią wiadomość. Panie Wiesławie - dziękuję!

GALERIA

Kolejne etapy wcale nie dawały odpocząć. Nie będę nawet próbował opisywać każdego z nich, ilość wrażeń byłaby ciężka do zamknięcia w krótkiej relacji, wymienię jedynie cyferki: I Etap - 108 km/2300m przewyższenia; II Etap - 93 km/2200m; III Etap - 104 km/2150m; IV Etap - 75 km/1850m; V Etap - 93 km/2500m;  VI Etap - 69 km/2100m; 86 km/1200 m. Po kilku miesiącach po wyścigu te cyferki robią na mnie chyba jeszcze większe wrażenie niż bezpośrednio przed startem każdego etapu.
       Są jednak momenty godne uwiecznienia. Drugi etap – najbardziej karkołomny i wyczerpujący zjazd na wyścigu oraz pierwszy i ostatni, mój niegroźny, ale bolesny szlif. Chwila dekoncentracji po wielu godzinach w siodle, bardzo trudny technicznie, długi i wyczerpujący rajd i gotowe… Drugi etap to też pierwszy kryzys współpracy w naszym dwuosobowym teamie i moja samotna jazda do mety. Skutek – 1h kary czasowej, której nie udało nam się odrobić do końca wyścigu. Epic, jak każda etapówka jechana w parach, wystawia na próbę nawet największe przyjaźnie, a zmęczenie i trudy trasy powodują, że zaczyna się myśleć innymi kategoriami… Niekoniecznie słusznymi…
     Nie łudźcie się, że jeśli pojedziecie pierwszą etapówkę w parze z dobrym kumplem to będziecie się codziennie do siebie uśmiechać, a po każdym etapie przybijecie sobie "piątkę".
     Cape Epic to wyścig rozgrywany wyłącznie w parach. W koncepcji pomysłodawcy ma to ułatwić pokonanie trasy oraz zapewnić dodatkowe bezpieczeństwo tym bardziej, że często trasy wiodą po nieprzyjaznych i odludnych terenach. Z praktycznego punktu widzenia jazda w parach jest też problemem, ponieważ wymaga zachowania perfekcyjnej synchronizacji przez cały wyścig, a jeśli jej zabraknie - zaczynają się schody... bardzo strome schody...

GALERIA

    Czwarty etap zdruzgotał resztki naszej strategii na ten wyścig. Darek zaliczył poważną wywrotkę, która ostatecznie i bardzo skutecznie spowolniła naszą i tak niezbyt szybka jazdę. Lekarze po zakończeniu etapu odradzali dalszą rywalizację podejrzewając pęknięte żebro, ale jednocześnie kroplówka z lekiem przeciwbólowym pozwalała w miarę rozsądnie funkcjonować. Darek jest twardzielem, pomimo ogólnej niedyspozycji, stłuczeń i rozwalonego żebra zdecydował się kontynuować jazdę. Każdy następny etap był już walką z każdym kilometrem i staraniami, żeby nie zaliczyć kolejnej wywrotki – która ostatecznie zakończyłaby naszą wspólną jazdę.
     Paradoksalnie najbardziej dał nam w kość 6ty, przedostatni i najkrótszy etap. Pomimo najkrótszego dystansu (69 km), organizator zadbał o to, żebyśmy się nie dekoncentrowali i najeżył całą trasę podjazdami i zjazdami, które nie dawały odpocząć.
     Ewidentnie organizator zadbał też o to, żeby trudy podjazdów skompensować widokami i adrenaliną na zjazdach oraz odcinkach technicznych. Epickie krajobrazy to chyba najlepsze określenie tego, co przyszło nam oglądać na trasie wyścigu. Niekończące się ścieżki pomiędzy lokalnymi winnicami, przygotowane - lub nie - traile i szutry prowadziły na kolejne szczyty wzniesień, co chwilę udostępniając nam niesamowitą pożywkę dla oczu. Z zielenią winnic co jakiś czas mocno kontrastowały surowe, górskie, nawet nieprzyjazne krajobrazy dające przeszywające odczucie, że człowiek nie powinien zapuszczać się na te tereny. A jak już nacieszyliśmy się widokami, mogliśmy sprawdzać swoje umiejętności na bardzo dobrze dopracowanych zjazdach, które albo wyciskały ostatnie soki z nas oraz ze sprzętu, albo pozwalały odpocząć przy zachowaniu odpowiedniej koncentracji. I tak wielokrotnie na każdym etapie…
 Ciekawostka – praktycznie cały wyścig odbywał się na terenach prywatnych, które zostały udostępnione dla zawodników tylko na dany dzień. I co jeszcze ciekawsze, praktycznie każdy właściciel rancza lub winnicy miał na swoim terenie kilka kilometrów przygotowanych pod rower, genialnych traili, na które podobno mógł wjechać na cały dzień każdy, oczywiście za zgodą właściciela i symboliczną opłatą 20 randów, czyli ok 5 zł. Aż boję się pomyśleć, jaki dwukołowy sprzęt trzyma w garażu taki właściciel rancza czy winnicy mając do dyspozycji takie trasy… Kiedyś jeszcze o to zapytam.

       Poruszanie się po terenach prywatnych było związane też z ograniczeniami dla kibiców, ponieważ mogli zagrzewać do walki zawodników wyłącznie w wyznaczonych strefach, a na bufetach mogła przebywać jedynie obsługa wyścigu. Restrykcyjne zasady miały zapewnić zawodnikom maksimum bezpieczeństwa.

80 L
Od początku byliśmy zdecydowani na mieszkanie w obozie wyścigu, chcieliśmy całym ciałem czuć klimat i ducha tej imprezy. 80 litrów - taką właśnie pojemność miała torba, do której mogliśmy spakować cały swój dobytek na czas wyścigu. Evoc Rover Trolley Cape Epic Edition, genialna, z tabliczką z numerem startowym i wielkimi logotypami Cape Epic, jej posiadanie rozbudzało swego rodzaju dumę.

Logistyka obozowa była dość prosta: budzisz się, jesz, startujesz, jedziesz, docierasz na metę, jesz, odbierasz (lub nie-zależnie od etapu) wspomnianą torbę od obsługi, znajdujesz sobie odpowiednio zlokalizowany namiot, lecisz pod prysznic, odpoczywasz, masaż, jesz, odpoczywasz, sprawdzasz rower, masaż, jesz, odpoczywasz, masaż, śpisz. Oczywiście nie biegałem co chwila do masażysty, żeby rozluźnić mięśnie przykurczone po każdym etapie. Korzystałem z profesjonalnego urządzenia marki Compex, które genialnie przywracało użyteczność moich nóg. Tu serdeczne podziękowania dla Artura Perzanowskiego za wskazanie właściwego kierunku. Compex sprawdził się rewelacyjnie!

GALERIA

Jeśli obóz przenosił się do innej miejscowości to dodatkowo, rano przed startem należało oddać spakowaną torbę obsłudze wyścigu.
​     Po kilku dniach ścigania wyuczona w Sudetach kolejność działań rozpoczynających i wspomagających po wyścigową regenerację “wchodziła w krew”, a namiot był wybierany chyba podświadomie coraz bliżej chill zone’y, czyli gigantycznego namiotu z akcesoriami ułatwiającymi regenerację: leżakami, pufami, materacami, lodówkami z zimnymi napojami, ekspresami kawowymi, TV itp. Wizyta w Chill Zone była codziennym i bardzo skutecznym rytuałem pozwalającym przyspieszyć proces regeneracji, której organizm domagał się wyjątkowo intensywnie po kilku dniach ścigania.

Dzień w obozie wyścigowym zaczynał się zawsze tak samo – równo o 5.15 rano do akcji ruszał kobziarz, który bezlitośnie wyrywał wszystkich z błogiego snu. Tak – kobziarz, tak – grał na kobzie chodząc pomiędzy namiotami. Tego dźwięku nie zapomnę chyba do końca życia…
Załączam oryginalne nagranie tego "budzika", które udało mi się uchwycić. Ciemna noc i ten dźwięk...

GALERIA

Jak już tylko udało się przebrnąć przez poranną toaletę, w zasadzie instynktownie kierowaliśmy się do chyba największego namiotu w obozie – do stołówki. Specjalnie przygotowane miejsce, zdolne pomieścić 1000 zawodników jednorazowo, pozwalało w wygodny i bardzo smaczny sposób zapewnić sobie odpowiedni zapas kalorii na etap. Później już tylko odbiór roweru z bike parku, rytuał ubierania się w strój kolarski, ewentualne dostarczenie torby bagażowej do obsługi, rozgrzewka i ustawianie się w sektorze startowym. Na wejściu do sektora każdy zawodnik był weryfikowany pod względem uprawnień do startu. Weryfikowane było też działanie Trackera – małego żółtego urządzenia z wielkim czerwonym przyciskiem z napisem “emergency”. Tracker dawał poczucie bezpieczeństwa, ale też jednocześnie przypominał, że każdorazowo trasa, którą mamy do pokonania to nie przelewki. Dzięki temu małemu urządzeniu również część z Was mogła śledzić nasze zmagania w Internecie.

GALERIA

     Widok mety na każdym etapie dawał tyle endorfin i adrenaliny, że trudno było powstrzymać emocje! Zaraz po jej przejechaniu uśmiechnięta obsługa wrzucała chłodny, pachnący ręcznik na kark, a kolejnym można było wytrzeć i ochłodzić twarz. To uczucie chłodu, pierwsze od wielu godzin oraz przyjacielskie ‘well done’ pozostanie ze mną na długo. Później już tylko porządny posiłek i pierwsze duże kalorie, prysznic i start regeneracji. Warto wspomnieć, że zaraz po każdym etapie obsługa wyścigu przejmowała rower do umycia. Niecałą godzinę późnej SMS o treści ‘Dear Michal your bike is clean and ready for collection from the bike park. Good luck for the next stage of the race! Kind regards AbsaCapeEpicTeam’ informował o losie roweru. Wspomniany bike park był miejscem przechowywania  blisko tysiąca rowerów o średniej wartości prawie 13.000 zł dlatego był ściśle ochraniany, a wyjście ze swoim rowerem było możliwe tylko po okazaniu opaski na nadgarstku z numerem startowym zgodnym z tym na specjalnej naklejce na ramie oraz tabliczce na kierownicy. Owe numery były skrupulatnie sprawdzane.

GALERIA

    Rower na każdym etapie dostawał solidne cięgi. Wszechobecny pył wciskał się wszędzie, po kilku etapach widelec stracił wiele ze swojej werwy, a napęd wymagał wielokrotnego smarowania w trakcie jazdy. Na szczęście obstawa serwisowa wyścigu była perfekcyjna. Nieustraszone service pointy na każdym “bufecie” potrafiły skutecznie przywrócić sprzęt do życia. Na jednym z bufetów mechanicy z oficjalnego serwisu wyścigowego zaproponowali mi przegląd zawieszenia, bo stwierdzili, że nie pracuje właściwie. Trochę "po znajmości" z uwagi na to, że żona jednego z mechaników była Polką (którą zresztą mieliśmy przyjemność poznać), dostałem zaproszenie do serwisu po wyścigu, a jak wróciłem do nich po kolacji, zawiecha działała pięknie. Dodatkowo jeden z najlepszych londyńskich fachowców od zawieszeń Rock Shox stwierdził, że miałem kompletnie źle ustawione ciśnienia i tłumienia oraz zastosował swoje "Epic settings". Dopiero wtedy poczułem, jak może jeździć wysokiej klasy full. Spaczony mazowieckimi “górami” ustawiłem sobie wszystko, tak jak uznałem za stosowne – czyli, jak na afrykańskie warunki kompletnie źle ;)

GALERIA

Dodatkowo lokalni mechanicy chórem krzyczeli, żeby dolewać do opon 200 ml zamiast standardowych 100 ml płynu uszczelniającego. Afrykańskie nawierzchnie jak się okazało skutecznie pozbawiały "mleka" każdego dnia. Ilość ostrych kamieni i wszelakich kolców, a akacją na czele była przytłaczająca, więc nie dziwią statystyki: 99% uczestników wyścigu wykorzystywało systemy bezdętkowe. Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Po wywrotce Darka mieliśmy problem z ciśnieniem w przednim kole jego roweru. Po nieudanej próbie uszczelnienia opony zadecydowałem o założeniu dętki, na której udało mu się przejechać...4 km. Ostatnie 2 km do mety jechał bez powietrza w przednim kole.


    Zapewne część z Was mająca na koncie wielodniowe jazdy czy ściganie przez chwilę pomyślała, jakie były możliwości utrzymania trykotów w czystości. Nie mieliśmy oddzielnego kompletu na każdy etap, nie praliśmy też naszej odzieży. Za to odpowiadała wyścigowa pralnia. Wystarczyło wrzucić strój do specjalnego worka na pranie oznaczonego numerem startowym, oddać do obsługi i odebrać następnego dnia. Piękne ;)


Epilog
    Stając na starcie ostatniego etapu czuliśmy się wyjątkowo dobrze. Nawet kobziarz tego dnia dokonał pobudki o 6.30, a nie jak pierwotnie o 5.15. Wszystko od samego początku przebiegało spokojniej, poranna toaleta, śniadanie, przygotowanie do startu pomimo wielodniowych trudów było wyjątkowo…łatwe. Pogoda dopisywała, a przyjemny, poranny chłód utwierdzał nas tylko w przekonaniu, że tego dnia nic nie jest w stanie nas zatrzymać.


    Początek trasy jak zwykle jechaliśmy spokojnie, początkowe 30 km dość twardych podjazdów również, aż do pierwszego płaskiego szutru, gdzie Darek pomimo mocnego wiatru czołowego mocno zaciągnął urywając się sporej grupie, w której jechaliśmy. Widząc to byłem delikatnie to określając – zdezorientowany. Pomyślałem, że wstąpiły w niego jakieś moce piekielne i nie czekając, aż pójdą sobie w cholerę, w ułamku sekundy podkręciłem tempo. Po chwili go dogoniłem, a następnie osłoniłem od wiatru i w końcu zaczęliśmy jechać naprawdę mocno. Po kilku minutach naszej grupy prawie nie było widać na horyzoncie, za to przed nami zaczęły pojawiać się kolejne. Spojrzałem na Darka, a na jego twarzy ujrzałem wolę walki w najczystszym wydaniu. Nie potrzebowaliśmy słów, wyrównaliśmy tempo i dogoniliśmy pierwszą grupę przed nami. Nie czułem żadnego bólu mięśni, silny wiatr od czoła również, chyba pierwszy raz w życiu w ogóle mi nie przeszkadzał, a dodatkowo mój teammate jadąc w dopadniętej grupie znowu zaczynał podkręcać tempo. Nawet nie próbowałem go hamować, chociaż w duchu obawiałem się o kolejne 50 km jazdy. Szaleństwo! To był jego dzień! W końcu jechaliśmy tak, jak powinniśmy od samego początku!


    Szybko – jak mi się wydawało – dotarliśmy do drugiego bufetu i działaliśmy już instynktownie, sprawdziliśmy zapasy płynów i uzupełniliśmy poziom cukru we krwi wychylając kilka kubków Coca-Coli. Dalej krótka wizyta w punkcie Oakley i po chwili jechaliśmy dalej. Każdy z nas miał chyba wtedy w głowie odrabianie tej nieszczęsnej 1-godzinnej kary czasowej, którą zafundowałem nam na drugim etapie…
Ostatnie 15 km pokrywało się z trasą Prologu, dlatego oznaczało to najpierw długi i twardy podjazd trawersami, a później szybki zjazd trailem z bandami i pump trackami. Końcówka ostatniego podjazdu była połączona z jedną ze stref kibica i naprawdę nie pamiętam jak wdrapaliśmy się na szczyt. Doping był niesamowity, na własnej skórze czułem, co dzieje się z głową w obliczu tak energicznych i miłych okrzyków ze strony kibiców.


     Widok miasteczka zawodów zlokalizowanego na terenie winnicy Meerendal Wine Estate, jaki ujrzeliśmy ze szczytu ostatniego podjazdu, dla mnie był dosłownie mistyczny. W ułamku sekundy przeleciały mi przed oczami obrazy ze wszystkich poprzednich etapów, 645 km było niczym w stosunku do tego, co miało nastąpić. Jeszcze 2 km soczystego zjazdu i będziemy finisherami! W mgnieniu oka zaliczyliśmy ostatni pump track i wjechaliśmy na idealnie przystrzyżony trawnik winnicy Meerendal, okrzyki kibiców były jakieś przytłumione… Spojrzałem na Darka, który resztkę sił wkładał w przyspieszenie na ostatniej prostej… Meta! Euforia!

     Wyścig ukończyło dokładnie 75% z 600 teamów, które postanowiły zmierzyć się z trasą ver. 2016, w tym pięciu Polaków.

Memories…
   To co najbardziej zapadnie mi w pamięci, poza wrażeniami z każdego przejechanego kilometra, w hierarchii od najmocniejszego:


Widok mety ze szczytu ostatniego podjazdu, na ostatnim etapie – tego nie da się opisać…


Problemy techniczne – “guma” Darka po wywrotce i upływający czas do limitu czasowego oraz problem z tylnym hamulcem u mnie. Jedno i drugie nie było winą samego sprzętu, a raczej siły uderzenia przy upadku Darka oraz mojego roztargnienia przy wymianie klocków hamulcowych przed startem. Ciężko było skupić się na naprawie i opanować emocje w obliczu dużego ryzyka nieukończenia wyścigu z “Finisherem” na klacie. Mam nadzieję, że Darek nie pamięta, co wtedy krzyczałem :) 15to kilometrowy rajd do serwisu bez tylnego hamulca również zapamiętam na długo. Ten kto śmiga po górach na rowerze wie, o czym piszę :)


Moja dyskusja z szefem sędziów na 6tym, najtrudniejszym dla nas etapie, kiedy to na trzecim bufecie, mając realne ryzyko nie zmieszczenia się w limicie czasowym, zadecydowaliśmy o mojej samotnej jeździe do mety i oczekiwaniu na Darka do ostatniej chwili z jej przekroczeniem. Primo: Brak załapania się w limicie czasowym pozwalał na kontynuację wyścigu, ale pozbawiał nas statusu “finishera”; secundo: formalnie nie mogliśmy jechać z przewagą powyżej dwóch minut pomiędzy nami; tertio: nie poinformowano nas, że na końcu ostatniego zjazdu będzie checkpoint; quarto: mieliśmy już jedną karę czasową, kolejna wiązała się z dyskwalifikacją. Szósty etap z siedmiu, 6 km do mety, nieustępliwy sędzia i na szczęście jego rozsądniejszy przełożony… ​


Tablica “Start Technical Terrain” – oznaczała, że jak było trudno, to będzie jeszcze trudniej, a jej widok wyostrzał zmysły i paradoksalnie dodawał mi energii

GALERIA

Trail w “spalonym lesie” – było wiele genialnych traili, ale ten w dosłownie post apokalipytcznej otoczce był najlepszy. Najpierw sporo pod górę, a później kilka kilometrów w dół po takich winklach, że do dzisiaj dostaję “gesiej skórki” na samą myśl o tym. I ten wszechobecny swąd spalonego drewna…

GALERIA

Bufety – po naszemu, a “water pointy” po ichniemu – genialnie zorganizowane, z dobrym jedzeniem, płynami we wszelakiej postaci, z izotonikami i coca-colą na czele (wszystko z lodem na życzenie) oraz nieograniczoną ilością wody do chłodzenia ciała. Każdy water point to też nieustraszony serwis rowerowy, punkt medyczny, a także stanowisko marki Oakley, gdzie pracownicy szybko i sprawnie doprowadzali okulary zawodników do perfekcyjnej przezierności. Wszystko to spinał spiker, który zagrzewał do dalszej walki. Na jednym z bufetów, widząc, że jesteśmy z Polski zapytał, czy wiemy, jaka jest temperatura w Krakowie. Zanim zaczęliśmy się zastanawiać w co strzelić, szybko sprawdził dane na swoim smartfonie i z wielkim uśmiechem oświadczył, że “zero stopni Celsjusza”. Wtedy smażyliśmy się w przeszło 35-cio stopniowym upale…


Tracker – małe żółte urządzenie z wielkim czerwonym przyciskiem z napisem “emergency”. Zawsze sprawdzany pod względem działania przed startem przez obsługę wyścigu dawał poczucie bezpieczeństwa, ale jednoczesnie przypominał, że każdorazowo trasa, którą mamy do pokonania to nie przelewki. Dzięki Tracker’owi również część z Was mogła śledzić nasze zmagania w Internecie

GALERIA

The End
   Trzy miesiące po zakończeniu wyścigu nadal zwalczam objawy odstawienia narkotyku o nazwie Absa Cape Epic i w zasadzie udało mi się już wrócić do normalnego życia ;-)

PS. Wejściówki na Absa Cape Epic 2017 rozeszły się w 9 sekund, co pokazuje jak mocny jest to narkotyk…

​PS 2. Kiedyś jeszcze tam wrócę, mam nadzieję, że będę mógł dzielić trudy wyścigu z moim synem. Mam też nadzieję, że podholuje mnie w chwilach kryzysu :-)

Podziękowania
Asia - dla najcudowniejszej, najpiękniejszej, kochanej mojej żony! W naszym życiu sporo się zmieniło od zapisów na Epic w marcu 2015, Twoja anielska cierpliwość i tolerancja mojej ograniczonej dostępności pozwoliły mi odpowiednio przygotować się do wyścigu - zarówno kondycyjnie, jak i logistyczne. Spełniłem kolejne, wielkie marzenie, jesteś Wielka!!


Darek - mój CE teammate. Za to, że się nie poddałeś oraz że dzięki Tobie mam psychikę twardszą niż stal. Ponadto siodełko prawie przyrosło mi do tyłka i w zasadzie mógłbym jeździć ultramaratony - ale nie będę :-)


 Adam Starzyński STARZYNSKI.COACH - za przygotowanie kondycyjne. Z różnych powodów nie jechaliśmy tak szybko, jak pierwotnie zakładaliśmy, ale jak trzeba było przycisnąć to watów i powietrza nie brakowało, a organizm zniósł ten ekstremalny wysiłek wzorowo. Następnym razem, jeśli przyjdzie mi do głowy coś równie szalonego będę wiedział gdzie zapukać!


Wojciech Kutyła - za Bike Fitting, perfekcyjne dopasowanie roweru! Przez tydzień spędziłem na nim tyle czasu, co normalnie przez miesiąc w okresie przygotowawczym. ZERO jakiegokolwiek dyskomfortu podczas jazdy i marnowania watów. THNX BRO - szacun, znasz się na tej robocie!


Daniel i Ernest - mechanicy z Absolute Bikes - za przygotowanie sprzętu i dopasowanie do moich indywidualnych preferencji. Sprzęt działał perfekcyjnie na wyścigu
Rodzina i znajomi - za CIERPLIWOŚĆ! Obiecuję, że szybko nie popadnę w takie ekstremum :)

Kategoria: News

Komentarze